Pomysł na rodzicielstwo

Mawiają, że najtrudniej jest zacząć. Fakt początki są trudne. Moim początkiem i punktem zwrotnym w życiu był dzień kiedy zostałam mamą. Dotąd poukładane, harmonijne życie zmieniło się nie do poznania i to w dodatku w imię istotki, która mojemu mężowi mieściła się w jednej ręce. Zawsze miałam zacięcie do przedmiotów ścisłych, analityczny umysł pomagał układać cegiełki życia jak za dotknięciem magicznej różdżki. Wszystko było uporządkowane i oczywiste – każde zadanie, każda rola…

Wiosną 2013 roku wkradł się chaos – Armagedon i totalny kataklizm, jednak przykryty tak grubą warstwą szczęścia i miłości, że sam rozgardiasz stał się nieistotny. Zawsze dziwiłam się młodym mamą, jak mogą tak zatracić się w nowej roli, że kompletnie zapominają o sobie, a tak właściwie to o wszystkim innym niż malutki człowieczek. Otóż oświadczam, że już mnie to nie dziwi… Znalazłam swój system działania, który jak u każdej mamy wydawał się idealny (z podkreśleniem na „wydawał się”). Niestety z każdym etapem rozwoju synka cały misternie ułożony plan szlak trafiał.

W 2014 roku skala kataklizmu się powiększyła. Oczywiście i tym razem chaos był przykryty ogromną kołdrą składającą się ze szczęścia i miłości. Ułożenie jakiegokolwiek planu działania stawało się wręcz niemożliwe. Wydawało się, że każdy dorosły pojawiający się na horyzoncie ze swoimi radami więcej szkodził niż pomagał.

Po pierwszym szoku przyszedł czas na kolejny etap. Przecież trzeba zadbać, żeby dziecko oprócz jedzenia i suchej pieluchy miało zapewniony odpowiedni rozwój. Zaczęłam przebijać się przez stos najnowszych zabawek interaktywnych, dobieranych starannie akcesoriów dziecięcych, innymi słowy poruszałam się w świecie wyselekcjonowanych przedmiotów, które miały zapewnić moim dzieciom prawidłowy rozwój intelektualny oraz fizyczny. Tak na marginesie – jak kiedyś dzieci dawały sobie radę? Jak one mogły się prawidłowo rozwijać? No cóż, mogły, mogły. Człowiek bez jedzenia też może obyć się około 3 tygodnie, ale ilu z nas rezygnuje z posiłków? Mamy takie czasy, takie możliwości więc nie widzę powodu krytykowania tych, którzy korzystają z dobrodziejstw dostępnych wokoło. Ludzie nauczyli roboty chodzić, nauczyli je także mówić, wykonywać prace domowe oraz branżowe. W dzisiejszych czasach roboty mogą wykonywać niemalże każde zadanie. Jest jednak coś, co odróżnia nas od maszyn: inteligencja emocjonalna (ale o tym kiedy indziej).

Społeczeństwo idzie do przodu (nie wiem czy w dobrym kierunku, ale z pewnością do przodu). Coraz trudniej jest się wyróżnić w tłumie, w śród ludzi czy robotów. Jak każda matka chcę, żeby moje dzieci były w życiu szczęśliwe. Jak rozumieć szczęście, do którego tak uparcie dążymy? Interpretację szczęścia zostawię wam do własnego przemyślenia, a następnie do konfrontacji z kolejnym postem.

Moje dzieci mają sobie radzić… Jak to bezdusznie brzmi… Mają sobie radzić. Radzić – w społeczeństwie, które stawia coraz większe bariery, które staje się coraz bardziej nieczułe, oddalone i samotne. Radzić sobie na tyle, aby wytrwale dążyć do celu. Celu, który da im szczęście. Długo zastanawiałam się jak im ułatwić start w dorosłym życiu. Oczywiście przydałoby się zaplecze finansowe, ale pieniądze często łatwiej znikają niż się pojawiają. Chciałabym dać im coś stabilnego, na co zawsze będą mogły liczyć. Oddałabym dla nich całą siebie, ale ja też nie jestem wieczna, nie dam rady prowadzić ich całe życie za rączkę. Z resztą doskonale wiem, że nie tego oczekują dzieci od rodziców. Nie wyobrażam sobie, żeby w wieku chociażby 20 lat mamusia mówiła mi, co mam robić i postaram się zaoszczędzić tego swoim dzieciom. W związku z tym wolę nauczyć ich jak najwięcej – dopóki chcą się uczyć, tak aby mogły samodzielnie lecz nie samotnie podążać swoją wybraną ścieżką. Dobrze, żeby wiedziały, że zawsze mogą na mnie liczyć, że mogą przyjść z każdym problemem. Aby tak się stało trzeba z dzieckiem nawiązać odpowiednią więź już we wczesnym dzieciństwie. Niektórzy twierdzą, że kluczowe są pierwsze 3 lata, inni wydłużają to do 5-6 lat, jednak wszyscy zgodnie twierdzą, że przy nastolatkach kończy się wychowanie – nadchodzi wówczas inny etap, który ciągle przede mną.

Moje dzieci mają 4 i 5 lat. Do tej pory zdarzyło mi się popełnić sporo błędów – jednak nauczyłam się nie linczować siebie samej za nie. Jest też sporo rzeczy, które fajnie nam razem wychodzą. Cały czas uczę się ich słuchać – to jest piękne i niewiarygodne ile ma do powiedzenia taki maluch, kiedy wyczuje, że ktoś naprawdę go słucha. Jednak zanim dzieci zaczną mówić, sami musimy nauczyć się odpowiednio mówić. O ile łatwiej jest mówić do maluszka: „Kocham Cię”, „Jesteś słodki/ śliczny”, „Jak ty szybko rośniesz” itd., kiedy dziecko leży i właściwie, wydawałoby się, niewiele rozumie, o tyle przy starszym dziecku w ferworze codzienności coraz częściej zdarza nam się o tym zapomnieć. Dodatkowo przychodzą emocje i uczucia, o których boimy się mówić. Przecież jak do własnego dziecka można czuć złość, gniew, frustrację, wściekłość. Dlaczego mimo naszych starań w domu pojawia się smutek? Jeśli dziecko mówi o swoich uczuciach – to świetnie, bo to oznacza, że my sami też potrafimy o nich mówić.

My jako dorośli poznaliśmy już większość emocji i uczuć. Radzimy sobie z nimi raz lepiej raz gorzej, ale wiemy, że takie istnieją oraz że mają wpływ na nasze życie. A dzieci? One nie potrafią nazwać podstawowych emocji dopóki ktoś im nie powie, co to właściwie jest. My z chłopcami bardzo szybko zaczęliśmy naukę nazywania uczuć i wyszło nam to na dobre. Najdziwniejsze jest to, że dzięki nim ja nauczyłam się mówić o tym, o czym wcześniej nie chciałam mówić. Może jest to związane z tym, że wcześniej nie było odpowiedniego słuchacza.

Jak już łatwo wywnioskować, wprowadzając rodzicielstwo relacyjne opieram je przede wszystkim na rozmowie. Rozmowie, której trzeba się nauczyć, bo nie zawsze leży w naszej naturze. Rozmowie, która nie zawsze tyczy się łatwych tematów. Tłumienie emocji i przysłowiowe zamiatanie problemu pod dywan, niczego nie rozwiązuje, a może jedynie prowadzić do narastających konfliktów i stresujących sytuacji. Każdy z nas chce być zrozumiany, a najbliższa naszemu sercu istotka jakim jest dziecko oczekuje tego od nas – rodziców. Powstała bariera komunikacyjna jaką jest nie opanowanie do końca mowy przez dziecko, nie powinna stanowić dla nas powodu do wycofywania się, należy ją widzieć jako furtkę do świata nauki. To, że dziecko nie mówi, nie znaczy, że nie ma potrzeby bycia zrozumianym i że nie rozumie co do niego mówimy. Warto o tym pamiętać na co dzień.

K.W.